Moja amerykańska przygoda trwała prawie cztery tygodnie. I wiecie co? Cera, przez cały urlop, zachowywała się fantastycznie. Dawałam Wam nawet znać na insta, co wzięłam do kosmetyczki i gorąco polecam, bo podróż z Los Angeles do Chicago nie pogorszyła stanu skóry ani o jotę.
I wszystko było dobrze, wróciliśmy do domu, nie minęły dwie doby, a ja… obudziłam się z białą kaszką na całej twarzy i bolącymi pryszczami na policzkach (tacy nieprzyjaciele ostatni raz pojawiali się w liceum!). Potem zauważyłam również, że mam zapchane pory, ale pod skórą. Nadmiar złego moja strefa T zaczęła się szalenie przetłuszczać, a jednocześnie łapałam się na tym, że czuję jak bardzo spięta i sucha jest skóra.
Z cery, z której byłam zadowolona i z dumą opowiadałam, że zaprzestałam noszenia podkładów (ja – pani szpachla), zostały wspomnienia i bolące pryszcze.
Wprowadziłam więc w użytek sztab kryzysowy, który miał za zadanie jednocześnie nawilżać i koić, stabilizować, oczyszczać.
Akcja oczyszczanie
Od kilku miesięcy królują w mojej kosmetyczce delikatne pianki, których używam po wcześniejszym oczyszczaniu olejkami (tzw. dwuetapowe oczyszczanie twarzy, kto nie zna – niech poczyta!). Uwielbiam piankę Soraya – Plante, ale tym razem w sięgnęłam po łagodną piankę Clochee – Gentle, do skóry suchej.
Do metody podwójnego oczyszczania, dwa/trzy razy w tygodniu dołączam szczoteczkę soniczną Foreo Luna. Nie miałam jej ze sobą na urlopie, więc to był jeden z pierwszych kroków, jakie wykonałam, by dogłębnie oczyścić skórę.
Foreo jest ze mną bez przerwy od 2015 roku, więc NAPRAWDĘ wiem, jak bardzo zmieniła ona moją rutynę pielęgnacyjną. I wpłynęła pozytywnie na skórę. To jeden z tych gadżetów, o którym zawsze będziemy wspominać, kiedy można kupić go w świetnej cenie. I teraz warto zajrzeć do klubie zakupowego Limango, bo wersję MINI kupicie za 184,95zł, co jest absolutnie mistrzowską ofertą. A jeśli nie jesteście pewni, czy szczoteczka jest dla Was, to odsyłam do posta, w którym odpowiadamy na wszystkie pytania dotyczące Foreo.
Maseczki do pomocy
Po oczyszczaniu zaaplikowałam czerwonego diabła od The Ordinary, czyli peeling AHA 30% + BHA 2%. W pierwszym tygodniu kryzysu maskę nałożyłam w sobotę, wtorek, piątek i niedzielę. Teraz robię ją, jak zawsze wcześniej, dwa razy w tygodniu.
Jednocześnie wspomagłam się maseczkami nawilżającymi, które trzymałam przez kwadrans po usuniciu peelingu TO. Dwie, bardzo gęste i treściwe maski, po które sięgałam to Origins – Clear Improvement Honey Mask (oczyszczanie i kojenie w jednym) oraz Revolution – Honey&Oatmeal.
Do nocnej pielęgnacji, co drugi dzień, dołożyłam także maseczkę Eisenberg z serii Hydra, która zmienia się w lekki żel podczas aplikacji i świetnie nawilża skórę.
Pielęgnacja na dzień
Zacznę od tego, że kaszkę pożegnałam po 4 dniach od jej wystąpienia. To mogło być jakieś uczulenie albo efekt stresu. Tego nie wiem. Ale szczęśliwie skóra przestała być szorstka, a kaszka zniknęła. I sądzę, że pomogli mi w tym:
- resztka toniku PIXI z witaminą C, który zamieniłam później na rewelacyjny hydrolat z kwiatu lipy od Mafki. Używam go rano i wieczorem, obficie spryskując twarz.
- serum Drip od Olivii Plum, które miałam także w USA. I jestem pewna, że to właśnie ono sprawiło, że tyle setek mil, codziennie nowy hotel i mocno przetworzone jedzenie nie dało się w znaki skórze. Wróciłam do niego po nawilżenie, ukojenie i ochronę, zarówno o poranku, jak i w rutynie nocnej. W składzie Drip znajdziecie ogórek i kwas hialuronowy, które lubi każdy rodzaj skóry, i jest dobrym wsparciem dla cer tłustych i mieszanych (one przecież też potrzebują nawilżania!). To moje kolejne opakowanie, i z całą pewnością nie ostatnie. Aplikuję je na całą twarz, delikatnie dociskając je do skóry.
- pod koniec stycznia dołączyłam jeszcze do dziennej pielęgnacji Elixir Yves Rocher – Lifting Vegetal z kolagenem botanicznym z dąbrówki rozłogowej. Ma działanie rozświetlające (natychmiastowo widoczne), ale i antystarzeniowe (przyglądam się, jak działa i wrócę z omówieniem tematu botanicznego kolagenu na naszym story).
- kremy, jakie zaczęłam stosować były dwa: jeśli nie wychodzę z domu, to sięgam po krem do cery suchej Emolium – Skin Repair (bardzo odżywczy, zawierający prebiotyki), a kiedy potrzebuje filtru wówczas wybieram równie treściwą Neutrogenę z serii Cellular Boost z witaminą C.
Pielęgnacja nocna
Noc to dobry pomocnik w walce z nieproszonymi gośćmi i jeśli włączyć do działania mocniejsze składniki, to właśnie wtedy. Ja postawiłam na pomoc witaminy C.
- po użyciu toniku/hydrolatu nakładam na twarz serum nawilżające Olivii Plum, ale łączę go z witaminą C w proszku od Distillery Avon. Witamina C fantastycznie przyspiesza gojenie się pryszczy i jeśli tylko jest potrzeba, to dokładam proszku punktowo. Na ropne, bolące wykwity jest u mnie nie do przecenienia.
- na początku kuracji aplikowałam krem/maskę Korres – Wild Rose, który również zawiera witaminę C, a następnie wzmacniałam nawilżenie maską z Eisenberg.
- kiedy moja skóra już była w dobrej formie, włączyłam na próbę leciutki skwalan z trzciny cukrowej od Mafki. I szczerze powiedziawszy, obawiałam się, że olejkowa formuła zatka pory i moje kłopoty powrócą, ale… Nic takiego się nie dzieje, pory się nie zapychają, a buzia jest w kondycji, jaką lubię najbardziej.
No właśnie – to jest zdanie, które podsumuje moja kurację. Udało się! I jak widzicie na zdjęciu, miesiąc po powrocie i naprawdę nieprzyjemnych niespodziankach, znów nie noszę podkładu, jeśli tylko nie mam na niego ochoty.
A co bardzo ważne – w międzyczasie nie byłam na żadnym zabiegu gabinetowym, więc wszystko, co udało mi się osiągnąć, to sprawka kosmetyków i gadżetów wyciągniętych z własnej szafki. I ułożonych w rozsądną rutynę.