Nastroju zdjęć w żadnym razie nie mogę nazwać melancholijnym. Aura sprzyjała, humory również. Wiatr tylko psuł szyki i podwiewał to i owo. Skórzana spódnica i ukochany t-shirt Roberta Kupisza „American Legend” to moje doskonałe rozwiązanie na ciepłe wiosenne popołudnia. I wszystko poszłoby w dobrą stronę, gdyby nie hasło „Amerykańska legenda”. To mnie inspirowało, więc pozostaję w temacie. Niestety los bywa przewrotny i o legendzie będzie na smutno.
Bo właśnie jedna z nich, amerykański idol, którego korzenie sięgają wprost do Polskie, dosłownie dwa dni temu udała się, ni mniej ni więcej – „..to the other side„. Piszę o Rayu Manzarku, członku i założycielu The Doors. Gdyby nie Ray, nie jego geniusz, muzykalność, zdolność poskromienia Jimma Morrisona, historia muzyki nie byłaby tak bogata. Z resztą, fani i fanki Doorsów na pewno przyznają mi rację, że to właśnie ten niepowtarzalny i psychodeliczny dźwięk klawiszy Manzarka wyróżniał kapelę i sprawiał, że była i jest nie do podrobienia. Bo prócz buńczucznych tekstów, hymnów miłości, ten słodkawy dźwięk klawiszy stworzył ikonę rocka.
No to teraz poudawajmy, że to nie Mariacka i Dyrekcyjna w Katowicach, ale słoneczny bulwar w Kalifornii. Że jesteśmy o krok od plaży, że okulary które na sobie mam pożyczyłam od Jimma, że zaraz pójdziemy na whisky z lodem, że zaraz usłyszymy „Love me two times…”